środa, 21 grudnia 2011

Świąteczna rewelacja, samotny eurotrip i paździenikowy Asyż

Relacja nie będzie długa, zwłaszcza, że jest nieco już przestarzała. Mamy grudzień, a ja chce wam opowiedzieć o październikowym tripie – też mam tupet! I to zwłaszcza przed świętami. A może przed tematem głównym krótka refleksja?

Gdzie się podziały święta? Siedzę na stancji bez choinki, a jedynym bożonarodzeniowym akcentem w moim pokoju jest ulotka namawiająca na studia podyplomowe, na której widnieje otyły mężczyzna przebrany za pseudo Mikołaja (bynajmniej nie tego świętego). Zima w tym roku zdecydowała się, że śniegu NIE BĘDZIE! Co w sumie nie jest takim złym jej postanowieniem. Niemniej nie-białe święta tracą na klimacie i możliwości ”złapania zająca” zmierzając na pasterkę. Kolejną niemiła niespodzianką są prezenty, a raczej ich brak. Zwiedziłem tyle sklepów, by zaopatrzyć się w cokolwiek reprezentatywnego. Butiki, księgarnie i wszelkie markety serwują obecnie nawał nad miarę tandetnych upominków. Może lepiej w te święta pozostać bez prezentu? Nie kręcą mnie już one, gdyż w ciągu tego roku zdałem sobie sprawę, że najważniejsi są ludzi. Zgodnie z maksymą piosenki: All I want for Christmas is you! Święta chciałbym spędzić z przyjaciółmi i rodziną, choć wiem, że jest to wielce niemożliwe, by otrzymać tak wiele...

19 października nocnym pociągiem relacji Gdańsk Główny – Wrocław Główny przemierzyłem Polskę, by jak najszybciej znaleźć się przy granicy z Niemcami. Była to moja pierwsza samotna podróż autostopowa, a przerażająca tym bardziej, iż moja zerowa orientacja w terenie dawała się bez znaki na każdym miejscu. Zaopatrzony w gaz pieprzowy (jako podarunek od koleżanki z roku) i wielki plecak, zostałem odprowadzony przez Kasie i Olę, dwie przyjaciółki. Zadbały, bym wszedł to odpowiedniego pociągu. Już na samej stacji odezwała się moja dezorientacja, która podpowiadała: Wejdź do pociągu w stronę Gdyni. Z tego amoku szybko wyrwały mnie koleżanki, wsadzając w odpowiednią maszynę. Nocna wojaż nie była taka zła, zwłaszcza, że przedział dzieliłem z nowo poznana dziewczyną. Po godzinnej rozmowie zasnąłem. We Wrocławiu szybko odnalazłem autobus kierujący na Bielany (dzielnica z wylotówką na Niemcy). Na pobliskiej stacji Orlenu siedziałem około dwóch godzin, coraz bardziej przerażony perspektywą powrotu. Kierowcy najczęściej jechali do pracy bądź też na lotnisko.
Jak już złapałem pierwszego stopa... końca nie było. Przez półtora dnia dojechałem do Caseny, miejscowości oddalonej o 250 km od Asyżu. Miałem wiele szczęścia, a stawiani na mojej drodze ludzi pomagali mi ponad moje oczekiwania. Często nie miałem czasu zjeść ani też załatwić się. Nie liczyłem ile złapałem okazji, ale pragnę opowiedzieć o kilku incydentach.
Jakieś czterysta kilometrów od Monachium zostałem oddelegowany na pewien niemiecki parking, na którym znajdowało się góra pięć samochodów. Byłem w kropce. Pojazdy były puste, a jedynym tam budynkiem była ogólnodostępna toaleta. Zmartwiony usiadłem na murku i zajadałem się kanapką. Moje zmartwienie pogłębiło się, gdy podjechała policja. Wypytywali mnie w języku niemieckim, co tu robię. Rozmowa wyglądała coś ta ten wzór:
- Sprechen Sie deutsch?
- Nein.
- English?
- No. Mówię po Polsku.
Zdezorientowani funkcjonariusze kaleczyli polski i suma summarum poprosili o ID. Jak ten osiołek siedziałem dalej na tym murku z zaciśnięta w ręku kiełbasą i przyglądałem się spisującym mnie policjantom. Ni stąd ni zowąd podeszła Niemka w starszym wieku i zapytała w języku angielskim, dokąd jadę. Zabrała mnie do Monachium. Częstowała słodyczami, kanapkami i zaoferowała pieniądze. Tych ostatnich odmówiłem. Przekonywała również, być zanocował u niej w domu, a następnego dnia ruszył dalej. Gdy dojechaliśmy do Monachium, była godzina osiemnasta i zależało mi, by dojechać do Austrii.
Po wielu trudach wydostałem się z miasta i w ciemnościach skończyłem na... kolejnym parkingu. Teraz poczułem strach. Zaczynało być zimno, działała jedynie jedna lampa, a wszystkie samochody zdawały się być uśpione. W oddali ujrzałem startujący tir. Biegłem z tym ciężkim plecakiem ile sił w oczach, ściskając w oczach łzy, byleby tylko samochód nie odjechał. Udało mi się zatrzymać pojazd, który okazał się polską ciężarówką. Zdyszany zapytałem, czy jedzie Pan do Bolonii. Odpowiedź była następująca: Wsiadaj! Zaraz porozmawiamy! Musiałem po prostu zaufać. Gdy oddaliliśmy się kilometr od ostatniej pozycji kierowca odpowiedział: Jadę do Bolonii. Koło godziny dwudziestej drugiej przekroczyliśmy granicę z Austrią, a po kolejnej godzinie kierowca musiał zrobił pauzę (przeczekać dziewięć godzin). Skończyłem na sterylnym zakratowanym parkingu. Musiałem się gdzieś przespać, by z rana znów odjechać z owym panem. Znalazłem dwa wielkie kontenery. Jeden służył jako łazienka i posiadał grzejnik, w drugim był tylko automat na kawę i wielki kosz. Zwędziłem grzejnik z łazienki i zmontowałem go w pseudo-kawiarni. Odgrodziłem się koszem, zgasiłem światło, zamknąłem drzwi i okryty śpiworem zasnąłem. Rano wróciłem do tira, a koło godziny jedenastej byłem już w Bolonii

Na stacji benzynowej za Bolonią skorzystałem z prysznica, a głowę ususzyłem w dmuchawie na ręce. Odświeżony, przebrany, nowy poszedłem na dalsze łowy. Kolejnym dość nietypowym stopem dostałem się do miasteczka oddalonego od mojego miejsca docelowego o 20 km. Zawiózł mnie tam zespół muzyczny. Przez dwie godziny jechałem z rozśpiewaną i rozegraną grupą Włochów, bardzo sympatycznych. Częstowali mnie czekoladą i nagrywali na kamerę. Kazali w j. polskim opowiedzieć o mojej wyprawie (dziewczyna jednego z grajków pochodziła z Polski). Ja z kolei zaoferowałem im czekoladę z biedronki (tłumaczyłem potem co to znaczy czekolada z biedronki) o smaku żurawiny, który okazał się dla nich czym niezwykłym. Skończyłem w kolejnym miasteczku, z które już kompletnie nie wiedziałem jak wyjechać. Nie miałem go na mapie, a i znikły wszystkie autostrady i musiałem posługiwać się mniejszymi drogami.
Poszedłem na posterunek policji i poprosiłem o skierowanie mnie w odpowiednią stronę, bym mógł dojechać do Caseny. Usłyszałem: Italy is a freedom country and you can do this what you want. We don’t help you. I tyle byłoby z policji. Wszedłem dalej do pierwszego lepszego budynku, który okazał się Uniwersytetem. Przerywając wykład zapytałem się, czy jest ktoś w stanie wyprowadzić mnie z tego miasta. Studenci ruszyli mi na pomoc. Wytłumaczyli wszystko dokładnie i wydrukowali mapę Google. Gdy już udało mi się wydostać z miasta, złapałem ostatniego stopa – panią muzułmankę odmawiającą wtenczas swoje modły. Mogę jeszcze wspomnieć, że nie chciała mnie wypuścić i nalegała, bym został z nią dopóki nie odbiorą mnie koledzy. Po wielu namowach udało mi się uwolnić...





Szedłem pielgrzymką z Dominikiem jeszcze tydzień. Przez góry i piękne włoskie miasteczka spotykając na swojej drodze niesamowitych ludzi. Sam Asyż mnie pochłonął! Jest to jak na razie najpiękniejsze miasto jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Ale to już zupełnie inna historia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz